Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski
605
BLOG

Etiopskimi drogami. Odc. 18. W Górach Siemen - dzień 1

Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 12

Dziś Wielka Sobota. Zamiast koszyczka ze święconką, pakuję swoje rzeczy na trekking. Część pójdzie na grzbiet muła, część na moje plecy. Robię to bardzo precyzyjnie i pedantycznie. „Zmywaj tak, jakbyś kąpał nowonarodzonego Buddę” – napisał kiedyś pewien mnich Zen. Pakuję się teraz wedle tej zasady; znam położenie każdego ciucha i drucika. To całkowicie sprzeczne z moją naturą, ale chyba konieczne. Jest jeszcze noc, mam mnóstwo czasu, i tak przecież nie zasnę. Tymczasem rano „moja grupa” pakuje się w jakieś wory. Dowiaduję się, że większość rzeczy zostanie w autobusie, którym poruszają się po Etiopii, a rzeczy potrzebne w czasie trekkingu oraz pożywienie i woda, mają znaleźć się w tych worach. Kupuję sobie taki wór w sklepie spożywczym, ale gdy z nim wracam okazuje się, że do wyjazdu mamy zaledwie pięć minut. Dostałem psim swędem pozwolenie na przyłączenie się do tej grupy i naprawdę ostatnią rzeczą jakiej pragnę, jest sprawianie im kłopotów. W obu moich workach lądują więc teraz rzeczy zupełnie przypadkowe i nie mam już bladego pojęcia, gdzie co jest schowane. W efekcie okaże się potem, że znalazłem się na wysokościach około czterotysięcznych bez czapki i okularów przeciwsłonecznych.

 

Włażę do mikrobusu; Zbyszek-przewodnik przedstawia mnie grupie i informuje, że w kraju uzyskałem formalną zgodę na dołączenie się do nich na trzy dni, a potem pójdę w swoją stronę. Droga wznosi się w górę monotonnie i ktoś z grupy prosi, żebym trochę poopowiadał, co mi się przydarzyło „na szlaku”. Z zadawanych pytań wnoszę, że nowi towarzysze traktują moją samotną podróż jako wyższą formę turystyki. Zaprzeczam tej opinii.

 

Realizujemy po prostu inne cele. Państwa głównym celem jest nim zwiedzanie kraju. Wybraliście optymalnie. Mikrobus uwalnia Was od powolnego transportu, na który trzeba tu czekać godzinami. Doświadczeni ludzie zadbali, abyście nie przeoczyli żadnej z największych tutejszych atrakcji, bez narażania was na babranie się w najgorszym syfie. W dodatku nie zapłacicie za to wszystko dużo więcej niż ja, bo lokalni touroperatorzy, choć biorą prowizję, mają też swoje sposoby cięcia kosztów.

A dla mnie zwiedzanie jest na drugim miejscu. Przyjechałem tu, by pobyć trochę głębiej ze sobą; to taki rodzaj medytacji w ruchu.

 

Jest w tym co mówię sporo prawdy, i odrobina kurtuazji. Z pewnością zobaczą więcej niż ja i usłyszą bardziej fachowy komentarz. To, o czym nie mówię, to pewien rodzaj wolności, rekompensujący mi te straty. Większą część grupy stanowią młodzi (około sześćdziesięcioletni i młodsi) emeryci, są też dwie zupełnie młode dziewczyny. W sumie osiem osób. Żadni tam bogacze; były lekarz wojskowy, urzędniczki, nauczycielka – ludzie ciułający rok lub dwa, by móc pojechać na taką wyprawę. Osoby ciekawe świata, dla których każde doświadczenie egzotyki jest ważne, bo zdobyte z trudem. To w moich oczach stawia ich wysoko i ta opinia potwierdzi się w ciągu najbliższych dni.

Na łące obok szosy pasie się olbrzymie stado gelad brunatnych – to mnie uwalnia od grania głównej roli w autobusowym show. „Pawiany o krwawiących sercach” – jak je nazywają tubylcy – są całkowicie roślinożerne (właściwie trawożerne), a tutejsze łąki dzielą solidarnie z owcami i kozami. Niegdyś były często spotykane w całej Afryce Wschodniej, dziś ich habitat zamyka się w granicach wysokich gór Etiopii i Erytrei, a największe skupisko jest właśnie tu. Zbyszek tłumaczy grupie, jak fotografować zwierzęta.

 

Nie są płochliwe –mówi – ludzie nie polują na nie, wystarczy, że się położycie na trawie, same do was podejdą. Jeśli nie będziecie robić gwałtownych ruchów i ich nie spłoszycie, możecie mieć świetne zdjęcia.

 

 

Zgodnie z tym zaleceniem kładziemy się w różnych miejscach, tak by nie mieć małp pod słońce, i czekamy. Małpiszony faktycznie niewiele sobie robią z naszej obecności. Spokój owiec dodatkowo je ośmiela, w końcu zaczynają po nas łazić. Gdy ktoś wstaje, małpy oddalają się na kilkanaście metrów, gdy kuca lub kładzie się na trawie, wracają. Nigdy nie byłem tak blisko tak dużych, dzikich zwierząt, w ich naturalnym środowisku.

Autobus dojeżdża do obozu Sankaber. Tutaj poganiacze mułów jeszcze raz przepakowują nasze rzeczy. To wydaje się trochę bez sensu, ale może worki muszą być bardziej „mule friendly”.  Moje majtki zupełnie luzem przefruwają z jednego wora do drugiego, co mnie lekko zawstydza. Oswojona małpka kładzie się za to całkiem bezwstydnie na plecach i pokazuje, gdzie trzeba ją drapać. Pojawiają się muły i zostają objuczone, a ja w cieniu piję piwo. Dziękuję Bogu, że nie wybrał dla mnie losu muła. Dookoła krajobraz, o którym księżyc śni w pogodne noce.

 

Autobus podwozi nas na przełęcz. Muły poszły już sobie znanymi ścieżkami. Spotkamy się z nimi wieczorem, w obozie nad wsią Geech (wym. Gicz). Idziemy najpierw w dół, potem w górę przez kilka godzin, to nie jest dla nas specjalnie męczące. Wspinamy się długą, niemal bezdrzewną połoniną, czy też używając tutejszej terminologii „ambą”. Nad nami wiszą ciemne chmury. Na sąsiedniej „połoninie” tańczą „pustynne diabły” – małe trąbki powietrzne. Wraz z nami maszerują znudzeni skauci z karabinami kałasznikowa na sznurku. Trzeba nas dobrze pilnować!

 

Geech jest ulepiona z gliny i badyli, dzieci w łachmanach sprzedają napoje na ścieżce, tak jak niegdyś góralki na tatrzańskich szlakach. I tak jak one, muszą je przynieść na plecach z odległych dolin. Kupuję fantę od niewidomego chłopca. We wsi jest kilkoro takich dzieci. To pewnie pasożyty, i pewnie nietrudno byłoby temu zaradzić na przyszłość, ale nikt nie dba o tych ludzi, nikogo nigdy nie obchodzili. Tu, w górach, etiopskie plagi były zawsze najsroższe, bieda najbiedniejsza, a głód najdotkliwszy. Teraz trochę pomagają turyści, ale oni nie zastąpią lekarza.

 

 

Trzeba było przywieźć worki z używaną odzieżą i porozdawać tym ludziom, że też o tym nie pomyślałem  ubolewa Zbyszek.

Obóz jest ulokowany na szerokiej łące nad wsią. Pasą się tu konie. Można się umyć w stumieniu za obozem, ale wodę do picia lepiej gotować. Wraz ze Zbyszkiem i skautami rozbijamy namioty, ktoś już rozpalił ogień. Za kilka birrów kupujemy drewno.

 

Gdy obozowisko jest gotowe, obaj ze Zbyszkiem znikamy w górach ponad nim. Dokąd poszedł Zbyszek, nie pytam – ja oddaliłem się w celach kontemplacyjnych. Jestem o trzy i pół kilometra bliżej nieba niż w Warszawie. Gdy wracam, jest już całkiem ciemno. Częstuję chętnych – czyli skautów – zupą miso i idę spać. Słyszę jeszcze, że wraca Zbyszek i na pytanie, „gdzie był”, odpowiada zbaraniałemu skautowi – a mam tu we wsi swoją kobietę.  Potem jeszcze obaj muszą się wyśmiać z tego dowcipu. Ten śmiech powoli przycicha i oddala się. O dziwo, zasypiam i śpię aż dwie godziny.

 

cdn.

 

Polecam się: Dariusz Kozłowski. Cała Nadzieja w korupcji. Felietony i rysunki. Łomianki, Wydawnictwo LTW, 2013, s. 208. Zamówienia: http://www.ltw.com.pl, tel. +48 22 751 25 18 Drodzy komentatorzy, na tej stronie zwalczam przejawy braku szacunku dla bliźniego. Szacunek jest ważny skoro nie umiemy kochać. Myślenie grupowe i partyjnictwo - niemile widziane. Zapraszam wszystkich z ambicjami do suwerenności. Arnold i Polinezja Etiopskie drogi: Odcinek 1 Odcinek 2 Odcinek 3 Odcinek 4 Odcinek 5 Odcinek 6 Odcinek 7 Odcinek 8 Odcinek 9 Odcinek 10 Odcinek 11 Odcinek 12 Odcinek 13 Odcinek 14 Odcinek 15 Odcinek 16 Odcinek 17 Odcinek 18 Odcinek 19 Filipiny: Ania i Józef, czyli seks w małe wiosce Grobowce z pełnym wyposażeniem Synkretyczny taksówkarz

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości