Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski
658
BLOG

Etiopskimi drogami. Odc. 19. W Górach Siemen. Dzień 2 i 3

Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Dzień drugi

 
Christos Woskresiewoistinu Woskresie   rozlega się nad obozowiskiem modulowany sznapsbaryton. To mój własny głos  jest siódma rano, o tej porze miała być pobudka. Dzisiaj Niedziela Wielkanocna. Jesteśmy w kraju prawosławnym i, choć tutaj Wielkanoc dopiero za tydzień, budzę ludzi w duchu prawosławia. Wyraz twarzy wypełzających z namiotów towarzyszy nie wskazuje, abym zyskał popularność jako śpiewak cerkiewny. Może chomikowane na ten moment kiełbaski uratują sytuację? Jest zimno, góra pięć stopni, w tych warunkach niełatwo być budzikiem. Okazuje się, że moje wycie obudziło także grupę Niemców, którzy rozłożyli się nieopodal. Wyjrzeli na nas z namiotów i zaraz pochowali się w nich, może w obawie przed rosyjską mafią na egzotycznych manewrach. To opóźnienie wymarszu miało ich później drogo kosztować.
 
 
Idziemy pod górę suchą łąką, porośniętą niską trawą i pojedynczymi, agawowatymi sukulentami. Prawie nie widać, że jesteśmy w górach, tylko jakoś ciężko się idzie. Jesteśmy jednak wysoko. Obok nas przemyka kaberu, czyli wilk siemeński (abisyński) - ultra rzadkie, endemiczne stworzenie i jedyny gatunek wilka, występujący w Afryce. Robię mu kilka zdjęć przy pomocy teleobiektywu. Gdy orientuję się, że aparat ma źle nastawioną czułość, bo przecież wczoraj późnym wieczorem fotografowałem konie, wilk znika. Szkoda zdjęć. W Internecie znalazłem informacje, że obecnie, po epidemii nosówki, szacuje się ich liczebność zaledwie na około sześciuset osobników, a występują jedynie w Etiopii, w górach Siemen i Bale. Na dodatek Zbyszek upiera się, że był to zwykły szakal. Ja tam wiem swoje. Na szakale też już się napatrzyłem, i wcale nie mam na myśli naszych polityków. Kaberu jest wprawdzie nazywany także szakalem czerwonym, lecz od tych „zwykłych”, czyli złocistych lub pręgowanych, zdecydowanie różni się sylwetką. Jak jednak udowodnię swoją rację bez zdjęć?
 
 
Po półtorej godziny marszu łąka urywa się nagle pod stopami, a wąska ścieżka zaczyna  wić się nad dwukilometrową przepaścią. Zdobywamy szczyt Imet Gogo, któremu do rangi czterotysięcznika braknie jedynie kilku metrów. Wspaniały punkt widokowy. Znam relacje osób, które twierdzą, że piękniejszego widoku górskiego w życiu nie widziały. Mam na ten temat zdanie osobne, ja mianowicie wolę Tatry, choć temu miejscu także przyznaję pięć gwiazdek. Na skałach Imet Gogo pasą się gelady, bardziej płochliwe niż te fotografowane wczoraj.
 
 
Nagle poczułem się zmęczony, a przecież to dopiero początek dnia. Trzeba szybko coś zjeść, bo mnie całkiem „odetnie od prądu”. Czeka nas marsz na dno wąwozu i ośmiuset metrowe podejście. Jak na Czerwone Wierchy, tyle, że łagodniej. Ostatnie metry pokonujemy niemal „na rzęsach”, obok miejscowych dzieciaków, bawiących się tu w berka. Nasz przewodnik będzie musiał jeszcze wrócić, bo ktoś ma kłopoty i pozostał na trasie, a my, którzyśmy tu doszli, leżymy ziejąc i rzężąc. Obie dziewczyny i Zbyszek wyglądają najlepiej i najszybciej dochodzą do siebie, ot młodość.
 
 
Teraz jesteśmy na wysokości 4090 m npm. – mówi Zbyszek, i zanim ruszy z powrotem, fotografuje kruki siemeńskie (to też gatunek endemiczny). Rzuca im kawałki chleba, po które te pikują w przepaść, wyprawiając przy tym dzikie akrobacje. Kruki są ponoć bardzo inteligentne, a te tu ewidentnie się popisują. Nie mam jednak sił by wyciągnąć aparat. Gdy Zbyszek odchodzi, ptakisię uspokajają i już nie chcą się z nami bawić. Też wyglądają na zmęczone. Dzieci usiłują sprzedać nam wełniane czapeczki. Zbyszek przestrzegał nas przed takim zakupem, gdyż jego ubiegłoroczna siemeńska czapka sama wypełzła z szafy na nóżkach setek robaczków, przyczyniając się do lekkiego kryzysu małżeńskiego. Częstuję dzieciaki tik-takami. To, że cukierki w ciągu sekundy znikną w ich buziach było oczywiste, najatrakcyjniejsze okazało się jednak plastikowe pudełko, które można otwierać i zamykać.
 
 
Mamy nie czekać na resztę i schodzić do obozu Chenek. Zejście granią przy przepaści jest dla mnie ciężkie. Ale tutaj to są dopiero widoki! Postrzępione turnie giną gdzieś w zamglonych dolinach z jednej, a w chmurach z drugiej strony. Chmury przesuwają się także pod nami. Tu gdzieś, na tych pionowych i kruchych skałach wspinał się przed laty wraz ze swoją ekipą pan Andrzej Wilczkowski, czego efektem, poza zrealizowanym celem alpinistycznym, jest piękna książka „Każdemu według marzeń”.
 
 
 
 Wreszcie dochodzimy; jeszcze tylko jedno krótkie podejście i czas na odpoczynek. Ania, która biega maratony, jest liderem, potem ja przepycham swoje nieco zbyt obfite cielsko do przodu. Ta czołowa pozycja okazuje się istotna, w bazie jest bowiem sklepik, a w nim piwo w ilości dziesięciu butelek. Kupuję je wszystkie i ukrywam w namiocie. Każdy z „naszych” dostanie jedną flaszkę w nagrodę. Chwilę za nami przychodzą Niemcy. Też pytają o piwo.
Mieliśmy, ale Polacy wszystko wykupili.
Reakcja na tę wiadomość bliższa jest rozpaczy w kratkę niż lekkiemu rozczarowaniu. Cóż, butelek było w bazie akurat tyle, ilu członków naszej grupy. Trzeba było, drodzy sąsiedzi, nie chować się po namiotach, tylko wyjść bladym świtem, jak my. Może gdyby nie te wszystkie nasze historie i resentymenty, dałbym wam po łyczku, a tak padliście ofiarą małej prywatnej zemsty. „Po Grunwaldzie było Chenek!” widzę już tytuły w patriotycznej prasie. To dziwne, ale po tak skrajnym zmęczeniu butelka piwa, a potem jeszcze coś w rodzaju mirindy, stawia nas na nogi. Mógłbym znów iść na tańce. A jednak dla Jadzi, która przyszła na końcu, piwa nie starczyło. Dziwne, czyżby jakiś teutoński opój zakradł się i zwędził jedną flaszkę?
 
 
Zbyszek musi jeszcze odbyć rytualną kłótnię z poganiaczami mułów, którym zapłacił umówioną przez etiopskiego organizatora stawkę. Mulnicy chcieliby więcej.
Zawsze to samo  żali się nasz przewodnik przecież taką cenę mam na fakturze, a z własnych im nie dołożę.
Wieczorem ognisko, kiełbaski, kilka piosenek, dowcipy. Niemcy się nie przyłączyli. Niech żałują, kiełbasy to akurat my mamy lepsze i w odpowiedniej ilości.
Dziwna Wielkanoc.
 
 Dzień trzeci
 
6 rano. Idziemy na Mount Buwahit (4430): Zbyszek, Ania, pewien starszy pan (Jerzy?) i ja. Reszta ekipy nie może się ruszyć po wczorajszym. Oczywiście, jest z nami też jeden ze skautów. Starszy pan pomyka sobie raźno, my się męczymy, ale już chyba nie tak jak wczoraj. Nie mam okularów przeciwsłonecznych. Idę pod słońce niemal z zamkniętymi oczami, bo nie da się ich otworzyć. Jeśli czasem gdzieś spoglądam, to tylko pionowo pod nogi. W górach wysokich już byś zginął – mówi Ania. Na szczęście na grani zmieniamy kierunek i robi się łatwiej. Nie wziąłem teleobiektywu, uznałem, że jest za ciężki. Szkoda, bo spotykamy koziorożce walia ibex. To kolejne ze stworzeń występujących tylko tutaj. W Wikipedii znalazłem informację, że ich pogłowie (światowe!) wzrosło z 150-200 w 1963 r. do około 500 osobników obecnie. To i tak skrajnie mało. Biorąc pod uwagę obszar tych gór, nie powinniśmy w ogóle na nie trafić. Lonely Planet informuje, że sukcesem jest zobaczenie kilku kropek na odległym zboczu. A na nas wyskoczył spory samiec i trzy jego małżonki, a potem przy samej drodze na przełęcz żerowało stado liczące ponad dwadzieścia sztuk – ok. pięć procent światowej populacji. To się nazywa mieć szczęście, po powrocie muszę zagrać w totka.
 
 
Podejście na szczyt jest dość łatwe, tylko tlenu brak. Pod szczytem przechodzimy przez strumyk, zamarznięty choć w słońcu jest już upał. Starszy pan jest szybszy nawet od skauta. Czeka sobie na szczycie zupełnie nie zmęczony. „Po prostu często chodzę po górach” – tłumaczy się, chyba nieco skrępowany swoją przewagą. Tymczasem my na ostatnich metrach umieramy. Skaut także, ale on musi wnieść ciężki karabin. Gelady tuż pod szczytem zasępiły się na nasz widok. Sępy też już krążą nad nami. Krajobraz, o dziwo, nie jest zachwycający. Widać Ras Dashen (4630 m. npm). Ten najwyższy szczyt Etiopii wygląda stąd, jak jedno z licznych, niewyróżniających się wzniesień zajmującego niemal cały horyzont pasma. Te najwyższe partie, podobnie jak Mt. Buawahit, są piarżyste i szare.
 
 
Wracamy, to już łatwizna. W samo południe jesteśmy w bazie. Niedaleko niej stoi już nasz mikrobus. Pakujemy worki i w drogę. Wcale nie krótką, bo do Debarku najbliżej jest przez góry, droga zaś musi je okrążać.
Mijamy kilka skrajnie biednych wiosek i kilka projektów społecznych sponsorowanych przez Austriaków. Jakaś zapora na niewielkim strumyku, mimo pory suchej, wciąż gromadzi wodę. Niezbyt skomplikowany pomysł i wykonanie, jednak nikt czegoś takiego tu przedtem nie zrobił. Dalej szkoła i osiedle z kontenerów, też dostarczonych przez rząd Austrii. Bardzo solidnie to wygląda na tle lepianek. Widząc tę straszliwą nędzę nie myśli się już o estetyce. To jest takie miejsce na świecie, gdzie dziesięć dolarów może naprawdę odmienić czyjeś życie, a lekarz z torbą leków zdziałać prawdziwe cuda.
Pod wieczór jesteśmy w Debarku. Leżę na tym samym łóżku, co trzy dni temu, i ze snem znów kiepsko.
 
cdn.
 
 
 
 

Polecam się: Dariusz Kozłowski. Cała Nadzieja w korupcji. Felietony i rysunki. Łomianki, Wydawnictwo LTW, 2013, s. 208. Zamówienia: http://www.ltw.com.pl, tel. +48 22 751 25 18 Drodzy komentatorzy, na tej stronie zwalczam przejawy braku szacunku dla bliźniego. Szacunek jest ważny skoro nie umiemy kochać. Myślenie grupowe i partyjnictwo - niemile widziane. Zapraszam wszystkich z ambicjami do suwerenności. Arnold i Polinezja Etiopskie drogi: Odcinek 1 Odcinek 2 Odcinek 3 Odcinek 4 Odcinek 5 Odcinek 6 Odcinek 7 Odcinek 8 Odcinek 9 Odcinek 10 Odcinek 11 Odcinek 12 Odcinek 13 Odcinek 14 Odcinek 15 Odcinek 16 Odcinek 17 Odcinek 18 Odcinek 19 Filipiny: Ania i Józef, czyli seks w małe wiosce Grobowce z pełnym wyposażeniem Synkretyczny taksówkarz

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości